Nawet dalece pobieżna obserwacja teraźniejszości pozwala potwierdzić niepokojącą, wręcz upiorną tendencję: dzień po dniu, bezmyślnie i bezwiednie, gwałcimy kryteria kulturowe, na których wzniesiono naszą cywilizację. Niekiedy przypomina to gwałt ze szczególnym okrucieństwem.
Oriana Fallaci w powieści "Inszallach" definiuje ludzi jako: Ssaki dwuręczne w pozycji wyprostowanej, zdolne do posługiwania się artykułowanym językiem, charakteryzujące się objętością czaszki i masą mózgu, które w stosunku do powierzchni czaszki, jaką zajmuje twarz, są znacznie większe niż u innych ssaków. Z tego powodu o wiele śmieszniejsze od innych i bardziej wzruszające niż jakiekolwiek inne zwierzę. Ładnie powiedziane, choć mnie osobiście człowiek nie wzrusza, człowiek mnie wkurza. A ludzka głupota wkurza mnie absolutnie.
Dawno, dawno temu, przeważnie w okolicach ósmego marca, mniej lub bardziej zdechły tulipan, a w wersji luksusowej także paczka kawy wraz z mydłem i rajstopami - to były gadżety niezbędne każdemu prawdziwemu mężczyźnie. Dziś zapotrzebowanie na prawdziwych mężczyzn nie zmalało, ale zmieniły się nam i czasy, i gadżety, i kobiety.
Amerykanka Elizabeth Blackwell od dzieciństwa marzyła, by zostać lekarzem. Niestety, żadna z uczelni nie chciała zaliczyć jej do grona studentów -; to były lata czterdzieste XIX wieku. W pewnym momencie upartej kobiecie zaproponowano nawet, by studiowała... w przebraniu mężczyzny. Ostatecznie Blackwell przełamała opór materii, uzyskując w 1849 roku dyplom University of Geneva (w stanie Nowy Jork). I musiała z konieczności otworzyć prywatną praktykę - "doktorki medycyny" nie chciał zatrudnić żaden szpital.
U przedstawicieli gatunku homo sapiens mózg otoczony jest czaszką. Ale są ludzie, u których czaszka otacza galaretkę z giczy cielęcej. Jeśli ta przypadłość dotknie osobnika charakteryzującego się przerośniętą ambicją, wtedy mamy do czynienia z tragifarsą.
Polemika uwzględniająca miesięczne interwały, jeśli w ogóle możliwa, z pewnością bywa wysoce niewdzięczna. Nie ma nic gorszego, niż po miesiącu tłumaczyć, że nie jest się wielbłądem. Jeszcze gorzej, gdy trzeba wyjaśniać, że nie jest się wariatem. A do tego właśnie zmusił mnie Tomasz Pąpka, w lutowym wydaniu "Opcji na Prawo", siląc się na krytykę mego styczniowego tekstu, zatytułowanego "Nosimy w sobie chaos".
Niedługo po nominacji na stanowisko doradcy prezesa Instytutu Pamięci Narodowej Andrzej Gwiazda zauważył, że nie ma dla narodu większego nieszczęścia, niż fałszywy autorytet. Z całym szacunkiem: to nie tak. Nie tak, gdyż większe nieszczęście niż fałszywy autorytet przynosi narodowi stado fałszywych autorytetów. A tak się nieszczęśliwie złożyło, że stado to obrodziło nam nad wyraz obficie. Niczym szczury w Oranie u zarania dżumy.
Nic nie lansuje antysemityzmu skuteczniej niż kalumnie, pomówienia, łgarstwa i stek antypolonizmów, lejące się z ust Żydów, obarczających Polaków odpowiedzialnością za Shoah. No, ale gra idzie o miliardy "zadośćuczynienia" i w tej grze Żydzi pozwolą sobie jeszcze na wiele niesprawiedliwości wobec narodu sprawiedliwych, bezczeszcząc pamięć dziesiątków tysięcy Polaków, których w czasie II wojny światowej wymordowali Niemcy - właśnie za pomoc oferowaną Żydom.
Opowieść o losach dokumentu zwanego "Konstytucją Trzeciego Maja" powinna być opowieścią o walce Dobra ze Złem. Sagą o zniewoleniu i dążeniu do wolności. Legendą o prawości i obłudzie. Pieśnią sławiącą szlachetnych buntowników i opisującą bezgraniczną nikczemność renegatów, brukujących dusze judaszowymi srebrnikami. I o tym wreszcie, jak pozostający w terminalnym stanie, a więc śmiertelnie chory naród, tuż przed zgonem wzbija się na wyżyny, stając się wzorem dla świata.
Od orzeczenia Trybunału Praw Człowieka, przyznającego Alicji Tysiąc odszkodowanie za naruszenie przez Polskę Konwencji Praw Człowieka minęło sporo czasu, jednak mnie w dalszym ciągu dręczy pytanie: czy człowiek może urodzić się, tym samym łamiąc prawo?
Jak ktoś słusznie zauważył, świat przychylny jest dla satyryków w ogóle, a dla felietonistów w szczególności. Napisać felieton, cóż to dzisiaj za rozkosz! Tego posłuchać, owego obejrzeć, tamtego przeczytać, z tym porozmawiać - i można dać upust nagromadzonej żółci. A o żółć łatwo, jak rzadko kiedy. I nic dziwnego, bo stopień skretynienia niektórych woła o pomstę do nieba.
Żartownisie z kręgów bliskich czarnemu dowcipowi twierdzą, że między Bałtykiem a Tatrami czytelnictwo wcale nie zanika i aby tezę tę udowodnić, proponują, by rozglądać się po polskich ulicach, placach i podwórkach, gdzie ponoć wszyscy czytają na potęgę.
Wraz ze śmiercią każdego z poległych pod Smoleńskiem zniknęło z naszego świata coś najważniejszego: życie. Z drugiej strony, każdego z nas także to spotka. Nie znamy tylko czasu ani miejsca.
Wychodząca od 2001 roku |