Jak pisze Jesus Huerta de Soto w książce ?Pieniądz, kredyt bankowy i cykle koniunkturalne?, już w starożytności bankierzy bez wiedzy deponentów obracali wielkimi kwotami pieniędzy, osiągając wysokie zyski. Jednak dopiero w XIII wieku niektórzy prywatni bankierzy zaczęli wykorzystywać pieniądze deponentów, zapoczątkowując bankowość opartą na rezerwie cząstkowej, co umożliwiło ekspansję kredytową. Tego typu praktyki potępiali już scholastycy ze szkoły z Salamanki. Natomiast rządzący byli w każdym razie pierwsi do wykorzystania oszukańczej bankowości, upatrując w pożyczkach łatwo dostępnego źródła finansowania wydatków publicznych.
Kiedy człowiek nie jest w stanie spłacić swojego kredytu, nikt nie da mu drugiego, a jedyną furtką jest instytucja upadłości konsumenckiej dostępna w niektórych krajach. Firma, która nie spłaca kredytów, bankrutuje. Natomiast kiedy państwo nie ma pieniędzy na spłacenie swojego zadłużenia, bierze jeszcze większe pożyczki, by nie tylko spłacić stare długi, ale na dodatek jeszcze bardziej powiększyć swoje wydatki. I światowe banki bardzo chętnie pożyczą gigantyczne sumy każdemu państwu, nie pytając o wypłacalność. W końcu dopóki żyją podatnicy, którzy pracują, i można z nich ściągnąć tyle pieniędzy, ile się politykom umyśli, państwo zawsze będzie wypłacalne.
Trywialne jest stwierdzenie, że kredyt wymyślono po to, by na nim zarabiać. Z punktu widzenia kredytodawcy to bardzo dobry interes. Bank, który posiada towar o nazwie pieniądz, pożycza go komuś, kto tego towaru nie ma. Ceną jest oprocentowanie. Kredyt powoduje, że w rezultacie kredytobiorca zapłaci za dany towar czy usługę więcej, niż by zapłacił, gdyby nie brał kredytu. Jeśli jest to inwestycja, jak w przypadku wielu kredytów dla firm, to nie ma problemu, bo kredyt zostanie spłacony z zysków, które ta inwestycja przyniesie w przyszłości. Gorzej w przypadku osób fizycznych, zaciągających kredyty na cele konsumenckie, które nigdy w przyszłości nie dadzą dodatkowych pieniędzy, a wręcz przeciwnie. Jeszcze gorzej w przypadku państw, które wypuszczają obligacje, by zapłacić pensje budżetówce, dotować system emerytalny czy wypłacić zasiłki dla bezrobotnych i innych. Te pieniądze są stracone dla gospodarki, a trzeba będzie je oddać.
Kredyt umożliwia wydatki, na które w chwili obecnej nas nie stać. I to zarówno rządom, firmom, jak i zwykłym ludziom. Ludzie spłacają dług z przyszłych zarobków, firmy z przyszłych zysków, a państwo z opodatkowania przyszłych dochodów podatników albo poprzez zaciągnięcie nowego kredytu, którego zabezpieczeniem są właśnie te przyszłe dochody z zarobków podatników.
Działania kredytowo-wydatkowe państwa powodują, że wszyscy mamy do spłacenia jakieś zadłużenie. Tymczasem z kredytami samych Polaków nie jest za różowo. Jak poinformował Związek Banków Polskich, w 2010 roku Polacy zaciągnęli ponad 230 tysięcy kredytów hipotecznych wartych 48,7 mld zł, podczas gdy rok wcześniej było to 189,2 tysięcy takich kredytów o wartości 38,7 mld zł. Wartość kredytów ogółem polskiego sektora bankowego wraz z oddziałami zagranicznymi na koniec lutego 2011 roku wzrosła o ponad 9 proc. w skali roku do 701,49 mld zł. Wartość kredytów dla przedsiębiorstw sięgnęła 222,74 mld zł i w porównaniu z lutym 2010 roku nie uległa zmianie, wartość zaś kredytów dla gospodarstw domowych wzrosła w skali roku o 13,8 proc., do 475,32 mld zł na koniec lutego 2011 roku.
(...)